Retro Futbol – Kiedy młody piłkarz, mający powiedzmy 17-18 lat, przebija się do składu, natychmiast pojawia się pytanie, czy nie dostąpił tego zaszczytu za wcześnie. Kiedy strzela pierwszą bramkę pojawiają się pierwsze zachwyty i kolejne pytania, czy rozwinie się na tyle dobrze, by stanowić o sile swojego zespołu lub zagrać w reprezentacji. A co jeśli w wieku 17 lat strzela pięć bramek w siedmiu meczach na najwyższym szczeblu ligowym? Tak, był taki piłkarz i to w polskiej ekstraklasie. Przed wami opowieść o niespełnionej karierze Krzysztofa Boćka.
Ta historia rozpoczęła się w 1990 roku w Mielcu, gdzie swoją siedzibę ma licząca się niegdyś w polskim futbolu Stal. Pierwszy przebłysk talentu Krzysztofa Boćka nastąpił, kiedy miał on 16 lat i 234 dni. To wtedy zadebiutował w ekstraklasie. Rywalem mielczan był wówczas Motor Lublin, który nie dał szans dwukrotnym mistrzom Polski i zwyciężył 3:1. Nasz bohater nie uchodził wówczas za postrach bramkarzy, wyglądał raczej jak strach na wróble, ważył niewiele ponad 60 kilogramów i liczył około 170 centymetrów wzrostu. Nie był więc nad wyraz rozwiniętym chłopcem, lecz widocznie ktoś uznał, że coś w sobie miał. Premierowy sezon zakończył z dorobkiem czterech spotkań, z czego w jednym pojawił się nawet od pierwszej minuty. Potem słuch o nim zaginął. Kolejni trenerzy go pomijali i wydawało się, że będzie to jeszcze jeden meteoroid, który pojawił się na futbolowym horyzoncie i za chwilę zniknie gdzieś w otchłani piłkarskiej nicości. Jednak w końcu Bociek doczekał się na swoją szansę, w meczu z Motorem wszedł na końcówkę spotkania i przesądził o zwycięstwie Stali 2:1. Docenił go Janusz Białek, który tymczasowo prowadził mielecką ekipę.
Krzysztof wszedł do drużyny, kiedy zastępowałem na stanowisku szkoleniowca Stali Mielec Grzegorza Lato. Od razu było widać, że jest to nietuzinkowy piłkarz. Porównałbym go do Arkadiusza Milika. Był on w podobnym wieku i podobnie jak Milik pokazywał, że drzemią w nim ogromne umiejętności. – mówi Janusz Białek, pod którego opieką Krzysztof Bociek strzelił swoją pierwszą bramkę na poziomie ekstraklasy.
Potem już poszło z górki, kolejny mecz i kolejny gol 17-latka, tym razem dający remis z Hutnikiem Kraków. Prawdziwa eksplozja nastąpiła dopiero pod koniec sezonu, kiedy nasz bohater ustrzelił hat-tricka w starciu z Zawiszą Bydgoszcz. Podsumowując, siedem meczów i pięć goli, a przecież ten piłkarz przebywał na boisku łącznie około 250 minut. Czyżby Krzysztof Bociek miał być nowym Włodzimierzem Lubańskim? A może bliżej mu było do innej legendy polskiego futbolu − Andrzeja Szarmacha?
Bociek świetnie grał głową. Dysponował dobrymi warunkami fizycznymi i znakomicie z nich korzystał. Oprócz tego miał też coś, co powinien mieć każdy napastnik, czyli przysłowiowego piłkarskiego nosa. Pamiętam, że po pobycie w Stali Mielec wyjechał do Holandii i pewnie byłby to tylko krótki przystanek w jego karierze, gdyby nie przytrafiła mu się kontuzja. – twierdzi Janusz Białek.
Dalsza historia napastnika urodzonego w Mielcu układała się jak w bajce. W kolejnym sezonie stał się najlepszym strzelcem Stali, grał w młodzieżowej reprezentacji Polski, zainteresowały się nim też zagraniczne kluby. Jego kariera mocno wyhamowała, kiedy na fotelu szkoleniowca Stali Mielec zasiadł Franciszek Smuda. Kiedy ten przestał na niego stawiać, młody zawodnik skorzystał z oferty PAOK Saloniki i w wieku 20 lat wyjechał do Grecji. Tam był już zupełnie innym piłkarzem niż cztery lata wcześniej i w pełni korzystał z doskonałych warunków fizycznych, jakie osiągnął z wiekiem. W Salonikach spędził tylko rok, zaliczając w lidze greckiej osiem trafień, po czym na krótko wrócił do Stali. Na krótko, bo chciano go w Holandii. Teraz powinno być o golach strzelonych dla Ajaksu, PSV, Feyenoordu czy innych czołowych klubów, ale w tym miejscu historia nagle się urywa.
Karta kolekcjonerska z wizerunkiem Boćka z czasów gry dla FC Den Bosch.
Wielka nadzieja polskiej piłki pałętała się w Holandii po różnych dziwnych klubach. Zahaczyła o Volendam, przewinęła się przez Alkmaar, przetarła szlak Andrzejowi Niedzielanowi w Nijmegen i zakotwiczyła w Den Bosch. Wszędzie skubnęła jakieś dwie, trzy bramki, ale nie więcej. Powodem były kontuzje, choć sam zawodnik narzekał też na problemy z trenerem, jednak który szkoleniowiec będzie stawiał na zawodnika, który łapie urazy z tak dużą częstotliwością.
– W NEC byłem dwa lata, z czego ostatnie półtora roku spędziłem na leczeniu kontuzji więzadeł krzyżowych kolana. Wierzyłem, że w Den Bosch odzyskam dawną dyspozycję i będę grał. I za kadencji trenera Martina Koopmana tak było. Goli nie strzelałem, ale ten szkoleniowiec rozliczał mnie przede wszystkim z sytuacji, jakie wypracowałem partnerom. Koopman nie miał jednak wyników i został zwolniony… U nowego szkoleniowca grałem sporadycznie, głównie końcowe minuty. W sumie zaliczyłem tylko czternaście meczów… – mówił Bociek w wywiadzie dla tygodnika Piłka Nożna.
Dlaczego zawodnik, który w wieku 17 lat straszył bramkarzy, w wieku 24 sprawiał wrażenie emeryta? Może za szybko nastąpiło zderzenie z wielką piłką, może w młodym wieku trenował na nierównych boiskach, co zwiększyło podatność na kontuzje, a może po prostu jego organizm miał takie, a nie inne predyspozycje. Urazy zatrzymały jego karierę w Holandii z dnia na dzień i choć sam piłkarz wierzył, że jeszcze się podniesie i pokaże, na co go stać, to życie napisało jednak inny scenariusz.
Po rozwiązaniu kontraktu z Den Bosch Bociek miał ofertę ze Stanów Zjednoczonych, jednak uznał, że na taki wyjazd jeszcze za wcześnie. Chciał grać w Europie i pracować na swoje nazwisko, by kiedyś zagrać w reprezentacji kraju. Na pewno miał odpowiedni potencjał, by założyć koszulkę z orłem na piersi. W wywiadzie dla PN Bociek sugerował, że jest zdrowy i jest gotów do gry na wysokim poziomie.
– Gdybym nie uważał, że coś jeszcze w futbolu osiągnę, to wyjechałbym grać do Stanów Zjednoczonych. Uznałem, że na to jeszcze przyjdzie pora. W Holandii jestem cztery i pół roku. Ostatnio jednak moja kariera uległa zahamowaniu. Wszystko popsuło się po transferze do NEC, gdzie przytrafiła mi się ta kontuzja. Teraz, paradoksalnie, jestem zdrowy, a zostałem bez klubu. Nie wrócił. Den Bosch było ostatnim klubem w jego karierze.
GRZEGORZ IGNATOWSKI