Zamknij

„Medalu mistrzostw Polski nikt mi nie zabierze. W pewnym momencie trzeba było jednak postawić na naukę”

To nie będzie jednowymiarowa opowieść. Z jednej strony mamy utalentowanego zawodnika, medalistę mistrzostw Polski, z drugiej jednak czasy, w których taki sukces nie oznaczał automatycznie piłkarskiej kariery. Oto historia Damiana Bąka – dziś klubowego fizjoterapeuty, kilkanaście lat temu utalentowanego piłkarza, medalisty mistrzostw Polski.

– Tamtych wspomnień, najpierw brązowego medalu mistrzostw Polski, a rok później wicemistrzostwa Polski, nikt mi nie zabierze. W pewnym momencie wiedziałem jednak, że muszę postawić na naukę – mówi Damian Bąk. Na rozmowę umawialiśmy się kilka dni. – Naprawdę chcesz rozmawiać ze mną? Nie masz ciekawszych rozmówców – żartował, ale ostatecznie się zgodził.

Wyszliśmy z tunelu, usiedliśmy na ławce rezerwowych i zaczęliśmy rozmowę o czasach, w których słowo „ekstraklasa” było w Mielcu jedynie synonimem pięknych, ale dawno minionych wspomnień. – Zajęcia odbywały się koło starej hali sportowej, na boisku, na którym później stanęło lodowisko. Na pierwszych zajęciach pamiętam, że było bardzo dużo dzieci, około 50-60 osób.

Jego pierwszym trenerem był Mariusz Łuc. – Wymagający trener, u którego łatwo nie było, ale za to można było się bardzo dużo nauczyć. Na tych pierwszych treningach trener rozkładał małe boiska, bramki z pachołków drogowych no i dobierał losowo drużyny i graliśmy. Trener oczywiście obserwował kto się nadawał, kto odstawał. Na koniec treningu zawsze kilka osób skreślał – wspomina nasz rozmówca.

Damian Bąk urodził się pod koniec lat 80-tych, a więc jest przedstawicielem jednego z ostatnich pokoleń, które grało przede wszystkich na podwórkach. – Treningi były wtedy tylko dwa razy w tygodniu, a pod blokiem grało się praktycznie codziennie od rana do nocy – wspomina.

– W Mielcu mieszkałem tam, gdzie teraz znajduje się ZUS, mieliśmy tam takie boisko asfaltowe, choć akurat tam rzadko graliśmy. Graliśmy w takie piłkarskie gry jak seta, kanta, a jako bramka służył trzepak, który stał przy bloku. Cały dzień w niego ładowaliśmy i niestety, ale pani która mieszkała tam w tym bloku… – na chwilę zawiesza głos. – Nie miała łatwo – uśmiecha się. – Pani wychodziła i non stop nas wyganiała, bo mówiła, że jej obrazy spadają ze ściany – dodaje.

– Może to dziwnie zabrzmi, ale więcej, oczywiście w tych pierwszych latach, uczyło się na podwórku. Gdybym nie był dobry na podwórku, to pewnie szybko zostałbym skreślony przez trenera Łuca, a jednak zostałem – podkreśla.

Początkowo grał jako napastnik, ale z biegiem lat został cofnięty do tyłu. – Trener Marek Chamielec zrobił ze mnie bocznego obrońcę i od tamtego czasu tam zostałem. Później jak Włodzimierz Gąsior przychodził, to były czasy liceum, to już tam byłem bocznym prawym obrońcą.

Czasy liceum to również czasy jego największych sportowych sukcesów. Najpierw był 2006 rok i brązowy medal mistrzostw Polski. – Najpierw były rozgrywki wojewódzkie, później makroregionalne, aż w końcu taki turniej finał-four, który miał wyłonić najlepszą drużynę w kraju. Finałowy turniej zacząłem w pierwszym składzie, w meczu z Gwarkiem Zabrze. Przegraliśmy niestety 4:1, trener zmienił skład, w drugim meczu w ogóle nie grałem i w trzecim wszedłem na 15-20 minut. Ostatecznie zdobyliśmy brązowy medal i dla całego klubu był to taki pierwszy sukces od lat. Mistrzem Polski został Gwarek – wspomina nasz rozmówca.

Rok później zespół został solidnie wzmocniony i Damianowi było coraz trudniej o miejsce w składzie. Grał mniej i coraz częściej zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie będzie musiał wybrać inną drogę. – Byłem trochę „schowany” – przyznaje dzisiaj. – Oczywiście byłem w kadrze drużyny, która zdobyła w 2007 roku wicemistrzostwo Polski, ale grałem już zdecydowanie mniej.

Po ukończeniu Liceum Mistrzostwa Sportowego zdecydował, że wybiera studia i w piłkę grać już nie będzie. – Zawsze mi się tak wydawało, że jak grać to wyżej, a jak się nie udało, nie wyszło to widocznie się do tego nie nadawałem – wyjaśnia Damian Bąk.

– Po zakończeniu szkoły miałem w zasadzie jeszcze jedną propozycję gry w Chrząstowie, wtedy trenerem był tam Tomasz Tułacz, ale kluby się nie dogadały. Poszedłem więc na studia. Pierwsze trzy lata studiowałem w Tarnowie na kierunku Fizjoterapia, a dwa lata kolejne na Uniwersytecie Rzeszowskim.

Przygody z piłką nożną jednak nigdy nie żałował. – Uważam, że piłka rozwinęła moją osobowość, bo człowiek nauczył się samodzielności oraz, a może przede wszystkim takiego zawzięcia i zaparcia, po prostu to potem w życiu się przydaje. W liceum trener Gąsior już całkowicie nauczył nas życia, bo u niego nie było, że ktoś się spóźnia czy, że ktoś ma nieobecność. Za takie rzeczy się płaciło jakieś tam pieniądze, które się wtedy miało – podkreśla.

Historia jednak zatoczyła koło i niemal 10 lat po swoim ostatnim meczu w barwach Stali Mielec wrócił na Solskiego 1. Tym razem w zupełnie innej roli – został klubowym fizjoterapeutą.

– Mój dzień pracy wygląda tak, że zawsze jestem w klubie godzinę przed zbiórką zawodników, przygotowujemy odżywki, izotoniki na trening. Przygotowujemy każdego zawodnika do treningu. Kto jest kontuzjowany, to wiadomo, wtedy mamy ten czas przed treningiem na takich zawodników. Następnie wychodzimy na trening, pomagamy trenerom podczas treningu. Po treningu nasza praca typowo fizjoterapetyczna, czyli przygotowujemy pełną odnowę biologiczną, zimną wodę, ciepłą wodę. Dalej wykonujemy masaże i tak pracujemy, aż ostatni zawodnik wyjdzie z klubu. Następnie jakieś narady z trenerami i możemy pakować się do domu. To jest taki dzień nie meczowy. A dzień meczowy no to wiadomo, do tego dochodzą wyjazdy i praca w hotelu, praca w szatni, przed meczem przygotowanie zawodników już bezpośrednio do każdego meczu. No i odpowiednia odnowa regeneracja powysiłkowa po meczu – opowiada Damian Bąk.

W życiu prywatnym jest szczęśliwym mężem i ojcem. Z filmów najbardziej lubi „Dzień Świra” i „8 Milę”, a jeśli chodzi o muzykę, to nie jest wybredny. Lubi słuchać radia i tego, co akurat jest na topie.