Super Nowości – Rozmowa z Januszem Białkiem, trenerem Stali Mielec.
– Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Pan, zdaje się, o tym nie słyszał…
– To maksyma stara i raczej nieaktualna. W Stali Mielec przepracowałem ho ho, albo jeszcze więcej lat, począwszy od 1984 roku. Przygody były krótkie albo dłuższe, nie zawsze było kolorowo, choć ja akurat pielęgnuję w sobie wyłącznie dobre wspomnienia. Odchodziłem w świat i wracałem do Mielca. Tu mieszkam, czuję się potrzebny i jeśli jest taka wola, pomagam.
– „Naszym celem jest zbudowanie zespołu, który nie patrzyłby w dół, a w górę tabeli. Nie interesuje nas dreptanie w miejscu i ciągła walka o utrzymanie” – to pańskie słowa. Ambitna deklaracja ucieszy kibiców, ale czy drużyna jest wystarczająco mocna, by odgrywać w lidze wiodącą rolę?
– W tej chwili nie odpowiem na to pytanie, bo zespół przechodził kryzys. I ja, i każdy z moich poprzedników, jesteśmy jednak przekonani, iż Stal nie pokazała pełni swoich możliwości. Potencjał jest spory, trzeba go tylko wydobyć.
– Zaczął pan od 0-3 z Błękitnymi, kilka dni później było 3-0 z Limanovią i radykalna poprawa gry. Co sądzić o zespole, który w tak krótkim okresie dokonuje takiej przemiany?
– W sobotę byłem w Krakowie z juniorami, w niedzielę przejąłem drużynę seniorów. Nie było czasu, żeby ogarnąć temat. Potem solidnie przepracowaliśmy tydzień, przyjrzałem się zawodnikom, zadecydowałem, komu należy dać szansę i udało się wygrać w efektownym stylu.
– W niedzielę podejmujecie wicelidera z Częstochowy. Raków rozbił ostatnio 5-0 aspirującą do I ligi Puszczę Niepołomice. Strach się bać.
– Gdyby to była Anglia albo Niemcy, to pewnie tak. Jednak w polskiej piłce aż takich różnic w prezentowanych umiejętnościach nie ma. O wyniku najczęściej decyduje dyspozycja dnia. Dlatego Raków nie musi być taki straszny. Znam ten klub, bywałem pod Jasną Górą wiele razy. Szanuję Jurka Brzęczka, który wykonał tam kawał dobrej roboty z młodzieżą. Teraz Raków wzmocnił się kilkoma doświadczonymi piłkarzami i ta mieszanka wypaliła.
– Może pan o sobie powiedzieć: trener-motywator? Używa pan w szatni zaklęć?
– Każdy trener ma własne spojrzenie na futbol i indywidualne podejście do przedmiotu. Najlepsze sposoby to takie, które działają. Czasem wystarczy słowo, drobny z pozoru gest, by zbudować atmosferę, napędzić zespół. Przywiązuję do tego sporą wagę. Staram się znaleźć czuły punkt i uderzyć w tony, które spowodują, iż moi piłkarze będą walczyć na całego.
– A może opowiada pan swoim podopiecznym, że kiedyś znalazł pan sposób na samego Jose Mourinho?
– Zdarzyła mi się i taka przyjemna historia. Gdy człowiek sobie uświadomi, że Polonia Warszawa walczyła wtedy dzielnie przeciwko FC Porto i odpadła dopiero po meczu w Portugalii, to serce rośnie. Ktoś powie, że to tylko przypadek, ale życzę każdemu, by przeżył taką przygodę. Takie spotkania są solą futbolu. Dają pozytywny zastrzyk energii na lata.
– Nie wszyscy doceniali 2-0 nad FC Porto. Portal weszlo.com chyba pana nie lubi…
– Jak ktoś nie osiągnął w życiu niczego wielkiego, to ma kompleksy i wytyka sukces drugiemu. Jeśli czerpie z tego przyjemność, proszę bardzo, jego sprawa.
– Gdy zaczął pan pracować w PZPN wytknięto panu znajomość z Grzegorzem Lato.
– Tak to już jest na tym świecie, że ludzie mają znajomych. Ja się cieszę, że moim kolegą jest Grzesiek Lato.
– Za miesiąc mecz ze Stalą Stalowa Wola i spotkanie z Tomaszem Wietechą, który wspominał w wywiadzie, jak to zabronił mu pan wstępu do szatni. Co ciekawe, bramkarz „Stalówki” nie chowa urazu, więc pewnie przybijecie „piątkę”?
– Staram się nie palić za sobą mostów, a z Tomkiem na pewno nie jesteśmy wrogami. Praca w piłce nożnej to praca pełna stresu, różne rzeczy się dzieją. Często jest tak, że po latach zawodnicy przyznają trenerom rację. Zwłaszcza wtedy, gdy sami kończą kariery i stają po drugiej stronie barykady. Z perspektywy szkoleniowca wiele spraw wygląda bowiem inaczej.
– Jest pan wychowankiem Sępa Żelechów. Ciekawa nazwa klubu i ciekawe miejsce na mapie. Z niewielkim miasteczkiem pod Warszawą związanych było wiele nietuzinkowych osób, choćby Romuald Traugutt, dyktator powstania styczniowego. Pan często wraca do korzeni?
– Bywam na wszystkich jubileuszach. Tam się urodziłem, mam rodzinę i znajomych. W Żelechowie pracowali moi rodzice. Moje życie tak się ułożyło, że wędrowałem po Polsce wzdłuż i wszerz, więc z braku czasu więzi zostały poluzowane. O swoich korzeniach jednak nie zapominam.
– Nie chciał pan mieszkać w stolicy?
– Cała moja rodzina pochodzi z Warszawy, ze Starego Miasta. W czasie powstania dom dziadków został zbombardowany. Babcia zginęła, dziadek z synkiem, moim przyszłym ojcem, uratowali się tylko dlatego, że pojechali na wieś po jedzenie. Potem nie mieli już do czego wracać i zostali w Żelechowie.
– Miał pan 26 lat, gdy dobrze zapowiadającą się karierę przerwało brutalne wejście Waldemara Podolskiego z Górnika Knurów. Ojciec Lukasa złamał panu kości strzałkową i piszczelową…
– Dziennikarze często pytają mnie o to zdarzenie. Chcą wiedzieć, czy wybaczyłem. Cóż, uznaliśmy to z Waldkiem za nieszczęśliwy wypadek. Skończył się dla mnie tragicznie, już nie wróciłem na boisko, ale jak to mówią, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.
Rozmawiał Tomasz Szeliga
Fot. Marcin Studnicki