Szymon Sobczak – pomocnik, który miesiąc temu świętował awans Stali do I ligi, opowiada o tym sukcesie, swojej piłkarskiej drodze oraz obozie szkoleniowym w USA.
– Nie sposób nie zacząć od imponującego bilansu Stali z minionego sezonu – 20 zwycięstw, 9 remisów i zaledwie 5 porażek.
– Wszyscy jesteśmy zadowoleni z wyniku, bo priorytetem był awans. Udało się nam go osiągnąć niemal miesiąc przed końcem, czyli tak jak sobie zaplanowaliśmy. Szkoda, że nie udało się później wygrać wszystkich spotkań, ale awans z pierwszego miejsca to i dla nas, ale również dla klubu i samych kibiców spore wyróżnienie. Teraz musimy to potwierdzić dobrą postawą w I lidze.
– Czy ten sukces jeszcze gdzieś tkwi w Waszych głowach, czy może koncentrujecie się już tylko i wyłącznie na przyszłym sezonie?
– Myślę, że czas na świętowanie już minął. Ostatnim „gwizdkiem” był wylot do Ameryki, gdzie mieliśmy szansę poprzebywać ze sobą jako drużyna, zintegrować się. Teraz już skupiamy się na ciężkiej pracy, bo wbrew pozorom tego czasu nie pozostało zbyt wiele.
– Przejdźmy teraz do pana osoby. Kiedy zorientował się pan, że piłka stała się sposobem na życie i pomysłem na realizowanie siebie?
– Pomysłem na życie stała się po tym, gdy podpisałem pierwszy profesjonalny kontrakt. Wszystko zaczęło się jednak w dzieciństwie. Mój tata zawiózł mnie na Wisłę, gdy miałem 11 lat. Wiele osób mówiło, że na grę już trochę za późno, ale uparcie dążyłem do celu, bo wiedziałem, że chcę poświęcić życie piłce. Tata zawsze mnie wtedy uspokajał, że przyjdzie mój czas. Najlepsze dopiero przede mną, dlatego dzień po dniu staram się pracować coraz mocniej.
– Można zatem powiedzieć, że nie miał pan alternatyw, jak wielu małych chłopców, którzy marzą o zawodzie pilota czy też strażaka…
– Szczerze mówiąc, miałem alternatywę w postaci innych dyscyplin sportu, bo to z nim byłem związany od trzeciego roku życia. Trenowałem pływanie, a następnie miałem kontakt ze sztukami walki. Dzięki rodzicom miałem szereg możliwości, ale w pewnym momencie to właśnie tata „przekierował” mnie na piłkę i jestem mu za to wdzięczny.
– Zawodnicy nie lubią odpowiadać na tego typu pytania, ale przekornie zapytam – jakie są pana mocne strony na murawie, a nad czym musi pan jeszcze popracować?
– Wyznaję zasadę, że zawsze jest nad czym pracować. Nie chciałbym się wypowiadać na swój temat, bo to szkoleniowcy najczęściej widzą więcej, dostrzegają wszystkie braki. Na pewno elementem, który trener Białek wykorzystał jest szybkość i uważam, że to widać na boisku. Jeśli chodzi o to, nad czym mam popracować – najbliższe tygodnie to najlepszy moment, by się za to „zabrać”.
– Na murawie jest pan zadziorą, a jaki Szymon Sobczak jest prywatnie?
– Myślę, że tutaj najbliższe osoby z mojego otoczenia mogłyby się wypowiedzieć (śmiech), bo samemu ciężko określić swój charakter, dlatego nie podejmuję się tego zadania.
– Odznacza się pan sporą aktywnością w social media. Ma pan profil na Instagramie i piłkarski fanpage na Facebooku. Czy przywiązuje pan do tego większą wagę?
– Wydaje mi się, że nie. Profile społecznościowe służą mi do komunikacji z wieloma znajomymi ze środowiska sportowego i nie tylko. Są to ludzie mieszkający w różnych częściach kraju, a także za granicą, dlatego łatwiej jest komunikować się właśnie tą drogą. Nie zależy mi na tym, by to się jakoś szczególnie rozwijało. Moim priorytetem jest gra w piłkę nożną.
Nie da się pewnych rzeczy uniknąć, bo żyjemy w zmediatyzowanym świecie. Wychodzę z założenia, że wszystko jest dla człowieka, ale trzeba umiejętnie z tego korzystać. Po meczach nie zawsze mam czas dla kibiców, więc w miarę możliwości staram się odpowiadać na niektóre pytania właśnie prywatnie, szczególnie w takim klubie jak Stal, gdzie zainteresowanie jest spore. Fanom się to należy.
– Pomimo młodego wieku reprezentował pan barwy kilku klubów, w tym wystąpił pan w pięciu spotkaniach ekstraklasowego Górnika Zabrze. Jak wspomina pan ten okres?
– Jeśli chodzi o Górnik, był to mój pierwszy kontakt z poważną piłką seniorską. W Ekstraklasie trenerzy nie zawsze wiedzieli jak mądrze pokierować rozwojem zawodników, dlatego potrzebna jest odrobina szczęścia. Szczerze powiedziawszy w mojej przygodzie z piłką było wiele klubów, z którymi nie zawsze układało się tak, jak sobie życzyłem.
– W klubowej karierze miał pan również epizod w ROW-ie Rybnik…
– Historia z Rybnikiem zakończyła się utratą awansu w ostatniej kolejce. Po miesiącach gry, w których naprawdę wszystko wyglądało bardzo dobrze, zabrakło tego „czegoś” w samej w końcówce sezonu.
– Czy wpłynęło to na pana postawę w Stali Mielec, w której o awansie mówiło się już głośno w trakcie sezonu?
– Na pewno byłem już trochę mądrzejszy o te doświadczenia z drużyną z Rybnika, bo tutaj walczyliśmy o awans ze Stalą. Wiedziałem, że niektórych rzeczy nie wolno odkładać na ostatni moment, bo znałem ten smak, przegrywając dwa awanse w ostatnich kolejkach. To doświadczenie na pewno mi pomogło i mogłem uświadomić zespół, jak to wygląda.
– Z Rybnika przeniósł się pan do Kluczborka, ale nie na długo…
– Na samym początku współpraca z klubem i z samym szkoleniowcem układała się bardzo dobrze – regularnie wychodziłem w pierwszym składzie. Zdarzało się, że byłem też wyróżniany w jedenastce kolejki. Później tej gry zabrakło, a jestem w takim wieku, że dla mnie priorytetem jest możliwość rozwoju. W Kluczborku nie czułem satysfakcji, więc postanowiłem się przenieść do Mielca.
– Czyli można rozumieć, że to „głód gry” był czynnikiem, który zadecydował o zmianie.
– Dokładnie, byłem gotowy na zmianę, a jeśli zmieniać coś to na pewno na lepsze (uśmiech).
– Jaką atmosferę zastał pan w mieleckiej szatni?
– Przychodząc tutaj, widziałem profesjonalne podejście zarówno ze strony zarządu jak i sztabu. Chłopaków z szatni również odebrałem bardzo pozytywnie, bo wytworzył się tzw. kolektyw. Atmosfera jest czymś, co powinno przyświecać zespołowi, dlatego byłem tym bardzo mile zaskoczony.
– Przyjście do Stali wiązało się z awansem i nagrodą ufundowaną przez Grega Bajka z USA. Jak wspomina pan pobyt w Nowym Yorku?
– Była to bardzo ciekawa wyprawa i pod kątem naszej integracji, ale również szansy do zapoznania się z amerykańską kulturą i wszystkim, co się z nią wiąże. Jeśli komuś nie dane było wcześniej lecieć do USA, to mogło to robić wrażenie. Co więcej wszystko było zorganizowane perfekcyjnie. Działacze musieli się wiele napracować, ale i sam fundator dał od siebie wiele. Byliśmy tym mile zaskoczeni. Nie był to jednak piłkarsko stracony czas, bo mogliśmy w pełni przepracować ten okres przedsparingowy, a teraz już w Mielcu skupimy się na pozostałej części okresu przygotowawczego.
– Jak to wyglądało z Polakami, którzy się zjawiali na tych meczach. Na wielu zdjęciach widzimy nierzadko całe rodziny w koszulkach Stali, czy innych emblematach klubu?
– Faktycznie Amerykanów nie było tak bardzo widać na tych meczach, zdecydowanie dominowała Polonia.
– „Gramy u siebie?”
– Tak, większość osób pojawiających się na meczach, ku mojemu zdziwieniu, to byli nie tylko Polacy, ale co warto odnotować, przede wszystkim kibice samej Stali. Nie spodziewaliśmy się, że aż tylu ludzi zjawi się w okolicach Nowego Jorku. Gdyby te mecze były zapowiedziane wcześniej, myślę, że byłoby o wiele więcej Polaków na trybunach. Co więcej wydaje mi się, że my ich również zaskoczyliśmy swoją otwartością.
– Jak oceni pan trzech sparingpartnerów, z którymi przyszło Wam się zmierzyć za oceanem?
– Były to mecze, które na pewno nam coś dały, choć przeciwnik nie był z najwyższej półki. Potraktowaliśmy to jako bardzo dobrą jednostkę treningową. W żadnym treningu nie wyciągniemy więcej niż w trakcie 90 minut spotkania z innym zespołem. To jest to, co cieszy piłkarza i jest najlepszym rodzajem treningu.
– Amerykańska przygoda była częścią okresu przygotowawczego, który ruszy już za miesiąc. Jaki cel został przed Wami postawiony?
– Liga rusza bardzo szybko, bo ten letni okres przygotowawczy jest bardzo krótki. Myślę, że tutaj zarząd nie musi nam stawiać celów. My sami powinniśmy wiedzieć, na co nas stać i czego tak naprawdę chcemy. Ten „piłkarski głód”, to jest coś, co powinno cechować osobę, która wie, po co gra w piłkę. Mam osobisty cel, ale przede wszystkim liczą się wyniki drużyny. Jeśli zespół gra dobrze, to indywidualności mają szansę się rozwijać.
– Beniaminkowie za cel minimum zazwyczaj stawiają sobie utrzymanie…
– Jeśli chodzi o mnie, to nie myślę nawet o utrzymaniu. Gdy ktoś zakłada taki cel, to chyba nie w takim klubie się znajduje. Nie takiego podejścia będzie się tutaj oczekiwać. Mam nadzieję, że reszta chłopaków podziela moje zdanie i pójdziemy wspólnym torem.
– Na koniec zapytam, czy patrząc z perspektywy czasu, jest pan zadowolony ze swojej piłkarskiej drogi?
– Doświadczenia dają człowiekowi mądrość zarówno piłkarską jak i życiową. W każdej historii można by zmienić wiele rzeczy. Dobrze, że nie ma możliwości cofnięcia się do przeszłość, bo kto wie, czy znów wylądowałbym w Stali, a naprawdę cieszy mnie to, gdzie teraz jestem. Skupiam się przede wszystkim na tym, co będzie. Przyszłość zależy tylko i wyłącznie od nas. Ciężka praca i sprawna organizacja może nam tylko pomóc, by rozegrać dobry sezon w wyższej klasie rozgrywkowej począwszy od pierwszego meczu z Sandecją.
Rozmawiała: Paulina Janocha
crazyaboutfootballsite.wordpress.com